poniedziałek, 28 lipca 2014

26.07.2014r. (sobota)

Tak na dobrą sprawę to ta historia ma swój początek już w maju. Przeglądając forum.transalpklub.pl trafiam na posta napisanego przez wilq.bb, dotyczącego sprzedaży biletu na Bornholm z pół ceny. Pierwsza moja myśl - biorę! Ale najpierw muszę ustalić szczegóły z Anulą. Jak się okazuje, nie muszę jej nawet namawiać na skorzystanie z tej oferty, to ona namawia mnie na wyjazd i zakup biletu "bierze na siebie" jako imieninowy prezent dla mnie. Szybki kontakt z Krzyśkiem oraz z panią z żeglugi i mimo chęci pojechania na Bornholm w długi czerwcowy weekend, najbliższy wolny termin to właśnie 26.07.2014r. - zapisuję się. Jest to dzień imienin Anulki, więc nie ma mnie z nią, ale świętujemy to na odległość.
25.07.2014r. po pracy pędzę do domu, żeby się zapakować i ruszyć przed siebie. Mimo trwającej od dwóch dni niepogody nie zmieniam planów i ruszam o godzinie 18:00 w lekkim, letnim deszczu. Stawiam na DK11, bo wiem, że będę jechał w nocy, bo pada, bo wydaje mi się najbezpieczniej mimo, że nie lubię jeździć nocą. Jadę w deszczu, przepisowo i czujnie. W Pile popełniam pierwszy błąd, bo przegapiam skręt na Koszalin i ląduję w...Wałczu. Niby można by naprawić ten "błąd" jadąc do Kołobrzegu drogą nr 163 ale zaraz zacznie się ściemniać i wolę z w/w powodów wrócić do "jedenastki". Bluzgam pod nosem, że gamoń jestem, ale zaraz wrzucam na luz, bo to w końcu przygoda ma być. Bez zbędnej napinki. Od Piły do Szczecinka nie pada. Miło. W Szczecinku przerwa na tankowanie i puszkę Coli. Zaczyna lać. Waham się czy zakładać kombinezon przeciwdeszczowy, bo mimo, że pada to jest ciepło. Czekam jeszcze przez chwilę na okno pogodowe i ruszam. Jest już ciemno. Plan na dzisiaj: dojechać za Koszalin i na wysokości Jamna przekimać się gdzieś w lesie. Jedzie się fatalnie, pada deszcz, jest ślisko i ciemno. Nagle z prawej strony wyskakuje sarna,
w momencie, w którym ją zauważam przed motocyklem, obraca się i ucieka (sarna - nie motocykl). Uff...to się nazywa być urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą. Zwalniam, ciśnienie opada i dalej jadę przed siebie. Pusta droga, długie światła i znowu! Cała rodzina dzików wtargnęła na drogę kilka metrów przed przednim kołem. Wyhamowałem, adrenalina wali w łeb i myślę sobie, że do trzech razy sztuka.
Jadąc ul. Morską na DK11 przejeżdżam całą długość lasu wyszukując w ciemnościach odpowiedniego wjazdu. Las się kończy więc wjeżdżam na stacje benzynową po zimne piwo i konsultacje telefoniczną z bazą dotyczącą najdogodniejszego miejsca noclegowego. Wracam w kierunku Koszalina, odbijam
w drugą w prawo i już jestem w lesie. Z asfaltu droga do lasu wyglądała nieźle ale jak już w nią wjechałem do okazało się, że po przejechaniu 10m droga się urywa i wszystko jest przeorane przez ciężki sprzęt. Oceniam, że po opadach jakie miały miejsce w ostatnich godzinach nie ma szans, żebym to przejechał. Nic gorszego jak w środku nocy zakopać motocykl będąc w pojedynkę. Odbijam w lewo i lasem jadę wzdłuż DK11 wjeżdżając coraz głębiej w las. Ciężko uskuteczniać taki off w nocy, motocykl zawiesza się na korzeniu, dużo gałęzi, liści, błota... W końcu staję i szukam dogodnego miejsca na rozstawienie obozu. Tym razem za dom będzie robił DD Tarp o rozmiarach 3x3. Został zakupiony jakiś czas temu i teraz jest najlepszy czas na testy. (Mała i poręczna pałatka w pełni spełniła moje oczekiwania. Przetrwała burze i deszcz.) 



Las żyje. Mam wrażenie, że rozbiłem się w środku jakiegoś punktu zbornego zwierzyny leśnej. Ciągle jakiś zwierz przechodzi w bliskiej odległości. Nie widzę zwierząt - jedynie je słyszę. Najciekawszych wrażeń dźwiękowych dostarczają jednak żuki, bo one w liściach brzmią bardzo ciekawie. Wypijam piwo, budzik nastawiam na 05:30 i idę spać.
Wstaję chwilę po 05:00. Przeganiam dzika, który kręci się koło mojego obozu i zbieram się za pakowanie. O 7:00 z Kołobrzegu odpływa prom - muszę na niego zdążyć. Do przejechania mam jakieś 40km i w planie postój na stacji benzynowej na śniadanie i kawę. W momencie, w którym wyjeżdżam z lasu stwierdzam, że najbezpieczniej będzie zatrzymać się na kawę i tankowanie już w Kołobrzegu. Wjeżdżam do miasta, robi się dziwnie późno bo jest już 6:30. Ominąłem pierwszą stację, wjeżdżam na drugą  a ona jest czynna od 07:00 :/ Nic to, pędzę do portu. Ale halo! Gdzie ten port?! Zatrzymuje się, pytam przechodnia i okazuje się, że trochę się zapędziłem. Muszę się cofnąć i dalej dopytać, bo dojazd jest "skomplikowany". Jest to chyba czas na odpalenie nawigacji, bo czas leci i lepiej się nie spóźnić. Na prom trafiam przed 07:00. Od razu pakuję motocykl i miły pan z obsługi wręcza mi bilet.
Na pytanie skąd wie, że to mój bilet, odpowiada, że czekają już tylko na mnie.
Pierwszy raz płynę w taki "długi" rejs. Po wejściu na pokład, zamawiam kawę i idę się rozejrzeć po statku. Jak podaje Kołobrzeska Żegluga Pasażerska, płynę luksusowym katamaranem pasażerskim - Jantar. Wyprodukowano go w 1986 r.i gruntownie zmodernizowano w 2005 r. Myślę, że opis dotyczący "luksusu" tyczy się bardziej ubiegłego wieku, ale to tylko moje odczucie.


Ludzi sporo, są na każdym pokładzie. Zajmuję miejsce w korytarzu - tam nie ma nikogo, wiec jest jakoś przyjemniej. Otwieram książkę i się relaksuję. Po chwili jednak nachodzi mnie myśl: co z chorobą morską? Kiedy występuje? Czy mogę zachorować? Hmm.. Czas pokaże. No i rzeczywiście, zaczynam się czuć słabo. Trochę tak, jakbym był czymś struty. Idę się przewietrzyć. Wchodzę na górny pokład a tam, wszyscy siedzą i rzygają. Dzieci, dorośli...kiepski widok. Obsługa tylko odbiera od pasażerów pełne woreczki. Skupiam się na książce i na "mieszaniu" w żołądku. Po dwóch godzinach rejsu nastąpiła pełna aklimatyzacja. Swoją drogą zastanawiam się, czy z chorobą morską jest tak jak z aklimatyzacją w górach? Organizm "zapamiętuje", że był na wysokości i nawet po kilkuletniej nieobecności w górach pojawienie się w nich  nie powinno sprawić takich problemów jak za pierwszym razem.


Po prawie 5h docieram do Nexø na wybrzeżu Bornholmu. Swoją drogą pokonanie 100 km zajęło nam ponad 4,5h więc "luksusowy" katamaran pasażerski nie jest zbyt szybki. Opuszczam prom, przechodzę przez odprawę, której nie ma i na nabrzeżu czeka już na mnie mój motocykl. Pakuję się i ruszam w lewo. Dojeżdżam do plaży w Snogebæk, jem śniadanie, wyjmuję mapę, przepakowuję się i ruszam dalej. Na wszelki wypadek tankuję, bo przewodnik mówi, że obwód wyspy to 158 km i może mi zabraknąć paliwa.


Kieruję się do Rønne i dalej do Hasle oraz na północ do Allinge-Sandvig. Ponieważ mam niewiele ponad 5h na poznanie wyspy zakładam, że zwolnię tempo na jej wschodnim wybrzeżu. Będąc już na północy okazuje się, że do Nexø pozostaje jakieś 40 km, więc to 158 km, o których była mowa to obwód wyspy liczony wg. linii brzegowej a nie drogi. 





Następnie jadę do Gudhjem, gdzie w porcie ludzie bawią się na całego skacząc ze specjalnie przygotowanej konstrukcji na wielki balon znajdujący się na wodzie, na którym siedzi/leży człowiek. Dwóch śmiałków skacze i jeden wylatuje w powietrze. Czad! Widziałem już kiedyś filmiki w sieci
z takich zabaw, jednak nie wiem jak to się nazywa. Nie mniej jednak zabawa przednia - chętnie kiedyś bym spróbował. Następnie przez Svaneke kieruje się do Dueodde w poszukiwaniu smacznej rybki na obiad. Niestety oprócz wydm i plaży nie ma tam nic ciekawego - ryby również. Krążę jeszcze po wyspie różnymi bocznymi drogami, żeby zatrzymać się w wędzarni w Nexø. Próbuję wędzonej na ciepło makreli oraz tradycyjnego przysmaku bornholmskiego - wędzonego śledzia. Smaczne, ale bez szału. 


O 17:00 mam być w porcie, melduję się 15 min przed czasem. Pakuję motocykl, przechodzę przez odprawę (której nie ma) i zajmuje wygodne miejsce siedzące. Zakładam stopery i idę spać.
Po godzinie snu moce do mnie powróciły. Teraz zauważam, że wszyscy chodzą po statku jak pijani. Rzuca ludźmi na wszystkie strony - śmiesznie to wygląda. W drodze powrotnej pojęcie "choroby morskiej" w ogóle mnie nie dotyczy. Oprócz ogólnego zmęczenia czuję się super. Chwilę po 22:00 wpływamy do portu w Kołobrzegu. Znowu po opuszczeniu statku motocykl już na mnie czeka na nabrzeżu. Pakuję się i ruszam w stronę Koszalina. W Kołobrzegu trwa akurat Sunrise Festival. Powietrze pachnie perfumami, dziewczyny chyba biorą udział w konkursie na najkrótsze spódniczki
a panowie się prężą z butelkami alkoholu w rękach. Pełno policji, pozamykane drogi bez wyznaczonych objazdów, ale jest ciepło i nie pada. Wracam w las, w którym spędziłem poprzednią noc. Szukam jeszcze innego miejsca, żeby oddalić się od zwierząt, które broiły zeszłej nocy. Jadę w kierunku na Jamno, wjeżdżam w las w pierwszą drogę, której nie blokuje szlaban i jadę tak jakiś kilometr. Niestety nie znajduję dogodnego miejsca na biwak, więc wracam w miejsce już sprawdzone. Jest już po północy i mimo, że chciałem zatrzymać się dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio nie trafiam tam. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło bo w nowym miejscu nie ma już tylu zwierząt.


Klasycznie zawieszam motocykl na pniu, chwilę się z nim mocuję, włącza się wentylator chłodzący maszynę i tylko szkoda, że mnie nie chłodzi... Rozbijam obóz, otwieram piwko, przeganiam dzika
i idę spać. W nocy jest burza i to dosłownie nade mną. Pałatka tak jak poprzedniej nocy nie daje się deszczowi, więc mam sucho. Budzę się o 6:30 i o 07:00 ruszam w kierunku Poznania. W domu jestem przed 11:00 gdzie czekają na mnie już moje dziewczyny i zimne piwka w lodówce.

Na zakończenie, zamiast cytatu utwór muzyczny ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz